Małomiasteczkowa dusza
Mam małomiasteczkową duszę. Już tłumaczę, o co chodzi. Kiedy byłam mała jeździłam do mojej bułgarskiej Babci na samo południe, tuż przy granicy tureckiej, do wsi Ustrem. Spędzałam tam każde wakacje, zatem nie znałam polskich wsi i byłam pewna, że wieś na całym świecie wygląda tak samo.
Miała brukowane ulice, plac centralny w kształcie słońca, z domem handlowym, księgarnią, kinem, restauracją i warzywniakiem. Nieco dalej była piekarnia oraz wielki park ze żwirowymi alejkami i pomnikiem chłopca z łabędziem. W urodziny można było dostać z parkowego ogrodu bukiet gladioli, a za częścią oranżeryjną biegały jelenie. W dwóch wsiowych restauracjach lokalni mieszkańcy tańczyli na weselach, a w jednej w samo południe gromadnie się żywili, zwyczajowo bowiem szło się na szopską sałatkę i kebapczeta za nieduże pieniądze. Będąc dzieckiem zupełnym, wózkowym, byłam wożona przez mojego dziadka Dymitra do tejże restauracji. On siadał sobie z kolegami, zamawiał szopską i rakijkę, ja - w oparach dymu papierosowego zmieszanego z zapachem dziadków i grilla jadłam swoją sałatkę bez cebuli. Po dwóch miesiącach znałam na pamięć wszystkie gatunki rakii i co bardziej znacznych miejscowych dziadków. Miałam 4 lata.
Wieś rozciągała się z jednej strony wzdłuż autostrady, wiodącej do przejścia granicznego (ta "dzielnica" nazywała się "gornata mahala"), w drugą stronę towarzyszyła rzece (i to była "dolnata mahala". Obie dzielnice trochę ze sobą rywalizowały, ale bez broni palnej i przemocy. Raczej były batalie na ogrody). Otaczały ją wzgórza i większe góry - Strandża Sakar. Pachniało tam zawsze dzikim tymiankiem i cząbrem górskim. A, z takich wiejskich udogodnień mieliśmy jeszcze aptekę, stomatologa, lekarza i pielęgniarkę, przedszkole (z genialnym jedzeniem), podstawówkę i boisko do rozgrywania meczów. No wieś.
Wszyscy mieszkańcy się znali. Jak ktoś wyjechał do miasta to i tak kiedyś wracał. Nigdy nie zdarzyło mi się przejść do piekarni i z nikim nie porozmawiać. Zawsze ktoś mnie zatrzymał, zawsze jakaś ciocia pytała, czyją jestem wnuczką. Najfajniesze chłopaki to kuzyni, więc wszelkie baraszkowanie nie wchodziło w grę, niestety.
Ludzie dbali o swoje ogródki wręcz ortodoksyjnie, co i rusz trafiałam na tabliczki na furtkach "obrazcow dom" - wzorowy dom. Mnóstwo kwiatów, róże, cytryny w wielkich puszkach po oliwkach, jaśmin, figi, maliny, zioła i warzywa - takie cudowności rosły w ogrodach.
Około godziny 12.00 nastawała sjesta - zamykano sklepy i zakłady, przedszkola cichły, ulice pustoszały, a pod domy podjeżdżali mieszkańcy na przerwę, obiad i drzemkę. Idąc ulicami można było po otaczających zapachach określić menu w poszczególnych domach. Kurczak z cebulą, papryka faszerowana, zupa fasolowa. Wieś budziła się do życia ok. 16.00 i do późnego wieczora słychać było gwar i ruch - babcie wylegały na ulice i siadały na ławeczkach albo na chodniku, dzieci biegały wrzeszcząc, uzbrojone w pajdy chleba z fetą, młodzież szykowała się wieczornego wyjścia. Stado kóz, powracających z pastwiska, wlewało się wartkim strumieniem do wioski i pustoszyło krzaczki, porastające ogrodzenia. Słychać było pokrzykiwania niezadowolonych gospodyń i meczenie zdeterminowanych kóz.
Tak w dużym skrócie wyglądało życie w Ustrem.
I teraz ten klimat odnalazłam w Obornikach Śląskich. Może bez zapachu pieczonej papryki ale aromaty obiadowe i owszem, są obecne. Już wiem, dlaczego tak mi się tu spodobało. Mam zaprzyjaźnioną piekarnię i cukiernię, gdzie zawsze pogadam. Obserwuję mieszkańców, jak dbają o swoje ogrody - i same ogrody, jakie są niekiedy spektakularne. Wiosną kwitną tu magnolie, latem czereśnie i wiśnie uginają się od owoców, wszędzie widzę róże, hortensje i mnóstwo innych, pięknych i jeszcze mi nieznanych kwiatów. Nieraz winogrona przerastają przez ogrodzenie i można sobie urwać kiść i nikt nie robi afery. Mój dom stoi na przeciwko przedszkola, z którego do godziny 12.00 dochodzi gwar i radosne piski, a po południu zapada cisza. Zwykle ok. 13.00 nagle jeździ mniej samochodów, jest spokojniej - chyba, że sąsiad kosi trawę - tak jak teraz. Mogę wolnym spacerkiem pójść nad staw i karmić kaczki. Jest tak ....bułgarsko. Jeżdżę niespiesznie rowerem, wącham powietrze. Mijam wąskie i ciche uliczki, mieszkańców w obejściu, czasami jakiś zamknięty warsztat z tym charakterystycznym zapachem. I tu zrozumiałam, że Ustrem zawsze dla mnie było małym miasteczkiem, nie wsią. Dlatego mam duszę małomiasteczkową.
Oborniki liczą obecnie 9.000 mieszkańców. Ustrem, w czasam rozkwitu - 4000. Teraz zostało tam 1000 osób. Tęsknię za tym miejscem i tamtym czasem.
Komentarze
Prześlij komentarz