Co ja sobie myślałam? Że będę leżała w atłasowej pościeli albo na szezlongu i odpoczywała dystyngowanie, otoczona gromadą cichej służby? Że będę skubać bez entuzjazmu śliweczki i czeresienki, albo lekkostrawny obiadek? No, myślałam. Od dziś nauczka dla mnie, żeby nigdy niczego sobie nie wyobrażać. Zaczynam wierzyć, że gdzieś tam, jeden diabeł wie gdzie, siedzi jakaś złośliwa mała żmija i jak tylko wyłapie czyjeś wyobrażenie, nadzieję, że będzie "jakoś",  to stuka na klawiaturce tymi swoimi żmijowymi paluchami (żeby ci uschły cholero jedna) i wszystko, ale to absolutnie wszystko idzie inaczej. Do doopy.
Tuż po wlewach czulam się w miarę przyzwoicie. Troszkę słaba, lekko podtruta, zmulona delikatnie ale chodzilam o własnych silach i nawet we wtorek wieczorem zjadłam lekką kolację. Horror zaczął się w środę rano.
Najpierw okazało się, że przejście do toalety to wysilek niewyobrażalny, po pierwsze uginały się pode mną kolana, poza tym tak kręciło mi się w głowie, że nie mogłam złapać pionu. Przy każdym powstaniu miałam blackout. Potem z minuty na minutę tracilam sily. Gdybym się usmarkała, to gile ściekałyby malowniczo z nosa bez mojej interwencji, bo nie mialam siły drgnąć. Co chwila się pociłam, schłam i marzłam. A mój oslawiony apetyt zdechł. Nie byłam w stanie nic jeść ani co gorsza, pić. A pić po chemii trzeba, bo to jedyna droga na pozbycie sie cytostatyków, czyli domestosa i spółki. Nudności i mdłości, migrena ( ta się zawsze wepchnie wszędzie tam, gdzie może napsuć krwi), brak łaknienia, więc skoro nie piłam, to organizm się coraz bardziej zatruwał, słabłam coraz bardziej i tym bardziej nie byłam w stanie nic jeść. Sterroryzowana przez chłopaków piłam wodę. Udało mi się w ciągu czwartku (po drodze była jakaś środa podobno, ale jej nie pamiętam) wypić litr. A powinnam trzy. Szach mat.
W każdym razie terror przyniósł efekt również w postaci zjedzonych czereśni i dwóch śliwek. W piątek w południe, po dwóch dniach stuporu i tępego wpatrywania się w kropkę na ścianie na zmianę z majaczeniem o owcach (?) głowa odpuściła, świat powoli zaczął się stabilizować, a ja pomyślałam o kanapkach z pomidorkiem. To był pierwszy zwiastun powrotu do życia ale jescze bardzo nieśmiały. Mój organizm, z jednej strony złakniony jedzenia ale też wygłodzony, trudno sobie z nim radził. Więc znowu mnie wycięło. Zawroty głowy, ból migrenowy, mdłosci - no witajcie! Dawno was tu nie było! Ależ oczywiście, że się stęskniłam! W końcu jest nudno jak głowa nie napierdala!
Zapomniałam dodać, że chemia bardzo osłabia sysatem odpornościowy, dlatego trzeba ortodoksyjnie pilnować higieny. Mycie zębów po każdym posiłku (przez chwilę z tym miałam spokoj skoro nie jadłam, ale zęby i tak kazali mi myć dwa razy dziennie. Nie wiem, po co). Weź lataj do łazienki po szczoteczkę jeśli pójście na siku to wyprawa na K2. No i prysznic co wieczór. Nigdy w życiu nie było mi tak ciężko wejść do wanny. Albo słabłam, albo się pociłam z wysiłku. Wychodzę z wanny, znowu się pocę. To po co ja się kurwa myłam?
I zwierzaków mi nie wolno dotykać. Bolo, stęskniony i nieszczęśliwy, co rano rozkłada się dyspozycyjnie eksponując puchate paszki i prostując kolanka, patrzy zalotnie i czeka na mizianko. A mnie nie wolno! To go czochram i lecę myć ręce. A potem odpoczywam. No i jest jeszcze jedna atrakcja. Wieczorne zastrzyki na podniesienie odporności. Ja dużo zniosę. Wenflony, zatrzymanie chłonki, zmiany opatrunków, wszczepienie portu, ale robienie sobie zastrzyków w brzuch to już ponad moją pojemność. Jedyny moment przerwy w omdleniu kiedy nagle bystrzeję i moje trzepoczące się ledwo ledwo serce nagle budzi się walecznie. Zastrzyki robi małż z delikatnością najlepszej pielęgniarki. Uff.
W każdym razie wczoraj, czyli w piątek, po kolejnej dawce srodków przewwymiotnych swiat się uspokoił, głowa przestała boleć i w końcu zasnęłam dobrym snem. Tak prawdziwie spałam, że małż sprawdzał, czy oddycham.
Dziś rano, w sobotę, w końcu jestem głodna, myślę o jedzeniu, oglądam Kuchnia.tv i mam smaczki. A serek wiejski z pomidorem, zjedzony po obaleniu ćwiartki arbuza był najpyszniejszy na świecie. Śmiałam się w głos z radości, że w końcu mogę jeść.

Podsumowując - czerwona chemia to najgorsze gówno, z jakim przyszło mi się zmierzyć. A jeszcze przede mną trzy takie. I muszę się nauczyć pozwolić się sobą opiekować. Dopóki ledwo dycham to nie mam zrywów narodowowyzwoleńczych, bo mi wszystko jedno. Ale jak tylko odzyskuję odrobinę sił, już mi się włącza tryb samowystarczalności. A tu nie lekko. Kazali odpoczywać. O matko, jakie trudne...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga