Trochę się działo od mojego ostatniego wpisu.
Walczę wciąż i nie odpuszczam. Cyk zmiany. Ci, co wiedzą to wiedzą a co nie wiedzą, to na koniec wrzucę info co to takiego. Obserwując siebie dochodzę do wniosku, że wciąż jestem w fazie pierwszej choć pozornie zmierzam dzielnie do przodu.
W każdym razie działam, dowiaduję się, konsultuję, sprawdzam, podejmuję jakieś decyzje i wydawałoby się z zewnątrz, że ja taka ogarnięta i poukładana - no cud miód mądra kobieta, bez strachu w sercu, wiem co dla mnie dobre i zamiast lamentować to po prostu do boju. Ale to zmyła jest, taka fasada elegancka. Bo nawet, jeżeli mózg mówi, że muszę mieć chemię bo to moje zdrowie, to mój drugi mózg (albo moje rozdwojenie jaźni) mówi, że przecież nie wiadomo, czy ja mam jeszcze jakieś komórki i niech mi udowodnią i mnie przekonają, zanim zaczną we mnie lać domestos i vanish. Umówiłam się jeszcze na konsultację z innym onkologiem, żeby pogadać, Więc walczę, wciąż nie wierzę, że mnie to jednak spotkało i czekam, aż w ciągu doby wynajdą jakieś magiczne lekarstwo dla mnie albo nagle okaże się, że jednak wystarczy tylko radioterapia. Więc nie wyszłam jeszcze z fazy zaprzeczania.
Ale już w głębi duszy wiem, no wiem i koniec, że chemia jest mi pisana i się jej nie pozbędę. I choć boję się dziko to, zaczynam ją traktować jednak nieco bardziej jako lekarstwo (z mniejszą zawartością trutki na szczury), taki roztwór domestosa i wody z mopa. Witaminy nowej generacji. Bo mój skorupiak jest kurewsko złośliwy, może nie tak złośliwy jak mógłby być ale jednak skurwiel. I nawet jeżeli mam jedną zbłąkaną komóreczkę pod małym paznokciem małego palca u nogi to może nadejść moment, kiedy się franca postanowi rozmnożyć. I dlatego potrzebuję chemii.
Na siłę i programowo staram się myśleć pozytywnie. Mówią, że będziemy mieć to, w co uwierzymy. No, polemizowałabym ale w tym przypadku chcę uwierzyć, że chemię przejdę w miarę łagodnie. I tego się będę trzymać. Pewnie zapału do tego trzymania wystarczy mi do kolejnego momentu zwątpienia czyli mniej więcej za tydzień ale to i tak dobry wynik. Potem zapaść, łzy i histeria i wyobrażanie sobie, że na swoich pogrzebie chcę, żeby grali salsę bo inaczej będzie bardzo smutno...a potem znowu zaczynam sobie wyobrażać, że jestem stara i siwa i to wyobrażenie wygląda na tyle realnie, że sama zaczynam w to wierzyć.
Na razie zaczęłam się przygotowywać do zmiany w życiu. Żeby wzmocnić organizm wciąż biegam. Czasami 5 km, czasami połowę dystansu ale biegam codziennie. Zaczęłam też ćwiczyć jogę. W domu, z intenetów :) oglądam sobie miłą Małgosię i mam wrażenie, że to moja przyjaciółka, która mnie uczy. Więc gibam się w pozycji psa głową w dół albo zalegam jako szczęśliwe dziecko - taka asana to jest (wtedy przychodzi Arika i mnie oblizuje a z gęby jej śmierdzi okrutnie i potem do końca ćwiczeń czuję ten smrodek ale co tam). A wczoraj jeszcze śmignęliśmy na basen. Mam takie poczucie, jakbym musiała się na zapas nażyć, nagimnastykować, nabiegać i najeździć motocyklem bo nie wiadomo, jak będzie potem.
Podobno jak się wypowie życzenie to ono ma szansę się spełnić, tylko trzeba dać światu okazję do usłyszenia.
moje życzenie jest takie:
chciałabym aby z chemioterapią było jak czasami z imprezami. Myślisz, że idziesz z obowiązku i żałujesz, że się zgodziłaś, a okazuje się, że to Twoja najlepsza impreza ever. I ja tak chcę. Przygotowuję się na najgorsze a niech będzie po prostu w porządku. Już nie musi być najlepsze ale żeby było dobrze. Po prostu.
A tu proszę informacje o cyklu zmiany. Ja jestem w fazie szoku a potem zaprzeczania. I tak ugrzęzłam.
Komentarze
Prześlij komentarz