Chorowanie odczłowiecza. Tracę swoje emocje, tracę swoje ciało, siły. Pocę się, mam mokre ciuchy, nie mam siły wziąć prysznica ale zataczając się stoję pod strugą i głośno wciągam powietrze, żeby nie zemdleć.
W poniedziałek po drugiej chemii już czulam się źle. Jakby mi ktoś zakręcił kran z dobrym samopoczuciem, silami, apetytem. W ciągu godziny osłabłam, a wszelka myśl o jedzeniu wyparowała mi z głowy, w zamian pojawiły się mdłości. Leżałam na wznak bez ruchu, żeby nie uruchamiać rzygopędnej maszyny. Pod wieczór poszłam do pielęgniarek z prośbą o zastrzyk przeciwwymiotny. Dostałam. Zadziałał skubany tak, że gabinet zabiegowy spadł mi na głowę. Ciśnienie poleciało w dół, śmigłowiec w głowie, a jak mi się chciało rzygać tak mi się chciało dalej, tylko bardziej. Do rana pielęgniarki czuwały nade mną a ja leżałam nieruchoma, bo mdlości. To bylo w poniedzialek wieczorek i tak jest do dziś, do czwartku, z niewielkimi zmianami. Jem arbuzy. To moje zbawienie. Bez nich pewnie dalej byłabym zatruta cytostatykami. Zjadam arbuza, sikam czesto a w ustach mi zasycha. Paradoks.
Od trzech dni leżę w zaciemnionych pokojach, pod wiatrakiem. Podnoszę się z trudem, bo sił mi brakuje. Chwilami wydaje mi sie, że odzyskuję siły, ale za chwilę znowu słabnę. Upał też robi swoje. Leżę jak rozgwiazda, kiedy ciało dotyka do ciała natychmiast wilgotnieje. W każdym ubraniu mi za ciepło. Oprócz upału mam jeszcze te cholerne uderzenia gorąca. Jestem bezradna, zniecierpliwiona i coraz bardziej poirytowana.
Widzę, jak chłopaki ciężko znoszą sytuację. Dopóki leżę i wzbudzam współczucie to jest ok. Ale źle się dzieje, kiedy robię się bojowa. Wtedy moje chorowanie nie jest usprawiedliwieniem. To w sumie smutne. Dzisiaj młody ukruszył rowerem kawałek ściany i na niego huknęłam. Zrobiła się awantura z przytupem. Wszyscy wrzeszczeliśmy na siebie, młody klął i byl agresywny, ja krzyczalam, małż ......wdał się w słowne przepychanki. Rodzina dysfunkcyjna. Potem się poryczałam.
Wiem, że nie jest im latwo, chociaż ja jestem nieinwazyjnym chorakiem. Leżę i zdycham. Jem mało. Ale jak się ożywiam, dostrzegam różne niedoróbki, brudy, niedomycia i wtedy najlepiej, żebym się nie odzywała. A tak się nie da. Więc mówię. Czasem miło, czasem bardziej obcesowo, czasem umęczona upałem, nudnościami, brakiem sił, głodem, lękiem i złością na sytuację warknę. I bardzo potrzebuję mieć do tego prawo.
Chorowanie jest trudne bardzo.
PS. Chyba zaczynają mi wypadać włosy. Na razie niedostrzegalnie, jak się skubnę po łepetynce zostają mi pojedyncze włoski w dłoni. Miałam się tym nie przejmować. To trudne jednak. Za chwilę będę łysa jak kolano. Może nauczę się wiązać turbany po afrykańsku.
Komentarze
Prześlij komentarz