Jedna kreska to za mało. Teraz wciągam dwie. Po pierwszej chemii umierałam 5 dni, zanim sczaiłam, że muszę wysikać (no sorry, ale taka jest prawda) ten cały syf czyli cytostatyki, którymi mnie nafaszerowali. Po 5 dniach dopiero odkryłam arbuzy i mnie w dzień przesikało na wylot.
Odkryłam też piwo bezalkoholowe, szkoda tylko, że skubane najlepiej działa w nocy - jak matka karmiąca budziłam się co godzinę, tylko ja do kibelka biegałam.
Po drugiej chemii już uzbrojona w najmokrzejszy owoc świata dość szybko z siebie wywaliłam domestosa i vanish ale byłam tak masakrycznie słaba, że choć plany życiowe miałam ambitne to sił starczyło na leżakowanie na prawym boku albo na lewym. Tak przetrwałam 1,5 tygodnia, ale jak odzyskałam moc to poszło po petardzie.  Machnęliśmy remoncik kuchni. Trzy noce kładliśmy się o godzinie 02.00. Cały piątek szorowałam szafki, w sobotę pomagałam ciąć dechy, w niedzielę blaty. W poniedziałek rano pomknęłam do szpitala z nadzieją, że się w końcu wyśpię ale i z obawą, że znowu będzie zmuła i mdlości. No i jak sobie wymyślilam tak było.
Ale....W poniedzialek po wlewach spałam jak suseł 5 godzin. Wieczorem poza oslabieniem prawie bez mdłości, we wtorek rano tak samo. Słaba byłam ale bystrzutka i całkiem żywotna. Mama przywiozła mnie do domu to jeszcze sobie posiedziałyśmy przy arbuzie, a jakże...i przy zupie z soczewicy. Drugiego dnia po tankowaniu jadlam!. Normalnie. No i teraz się zaczyna część opowieści emocjonująca. Po wyjściu Mamy jeszcze sobie pospałam, potem się pogapiłam na Kuchnię plus (to jest strategiczne działanie, żeby mi się chciało jeść, zwykle skutecznie) i tak mnie to zainspirowało, że powstałam z piernatów i w dwie godziny zrobiłam sojową wersję Chicken Tikka Masala. Dla niewtajemniczonych wyjaśnię, że to danie z kuchni brytyjskiej inspirowane kuchnią indyjską, na bazie jogurtu, klarowanego masła i własnego sosu curry, do tego kotleciki sojowe, ryż, raita z ogórkiem  i sałatka z pomidorów. No urobiłam się jak wiewiór jesienią ale było warto. Dziecię powróciło wieczorem z pracy i zdziwiło się, że ja żywa. Paweł co chwila sprawdzał, czy ja na pewno się dobrze czuję. Kolacja w każdym razie była boska i co najważniejsze - zjadliwa. Ja zmęczona ale wciąż kumata. I dziś, środa, to samo. Leciutka zmuła rano ale cały dzień na petardzie. Więc wniosek dla mnie jest następujący: nie mogę się na nic nastawiać bo każda chemia jest inna, chociaż chyba leją we mnie to samo. Za każdym razem reaguję inaczej. I super. Dzisiaj w ciągu dnia tylko popsuł mi się głos. Chemia rozwala mi śluzówkę więc najpierw ochrypłam a potem zamilkłam. Jutro wieczorem będzie już lepiej ale wrażenie jest paskudne - nie mogę wydawać dźwięków. I bolą mnie mięśnie. Dostaję zastrzyki na pobudzenie produkcji "retrocytów" (erytrocytów of kors, ale brzmi śmiesznie) i po nich bolą kości. Mnie tam bolą mięśnie i czuję się jak taki japoński byczek, którego okładają kijami żeby mu mięso zmiękło. To jest kurewsko okrutne i obrzydliwe i żeby tym okładaczom od kijów łapska ucięło. Ale mięśnie tak mnie właśnie bolą, nie mogę się objąć, dotknąć szyi ani twarzy. Dzika sprawa. Wiem, że za kilka dni przejdzie. Ważne, że głowa działa. I powerek jest. Albo mi się organizm uodpornił i przyzwyczaił (już jedna kreska mnie nie rusza, tylko dwie😁) albo nie wiem, o co chodzi. Jak tak dalej pójdzie to szybko ozdrowieję i trzeba będzie znowu coś remontować. Dam się tylko małżowi wyspac. A, właśnie. Dzisiaj przy moim powerku znowu mnie wzięło na gotowanie (kogoś musiało wziąć skoro mąż składał łóżko i byśmy głodowali) i poszło mi we wloskie smaki. Zrobiłam zapiekankę z bakłażanów z parmezanem, caponatę i nieco odmienną tematycznie sałatkę Tabuleh z komosą. Piszę o jedzeniu bo jestem drugi dzień po chemii i JEM! Można? Można!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga