Czasem słońce, czasem deszcz. Pogoda wciąż ładna ale u mnie zmiennie. Jasne, mogłabym poudawać, że w sumie jest git, czuję się całkiem dobrze i chorowanie zależy tylko od naszego nastawienia. Gówno prawda. Mogę się nastawiać do usrania a i tak jak mnie złapie kryzys to jest dno i muł. No więc dzisiaj z mułu już wychodzę ale wczoraj było źle. Fizycznie, bo żołądek mi się buntuje od dwóch tygodni i nie mogę wyjść na prostą. Zawsze miałam płaski i mocny brzuszek a teraz jestem jak rekin - rozszerzam się w połowie. Czuję wszystko, co zjem. Poza tym wypadają mi brwi. Z włosami jakoś sobie poradziłam emocjonalnie. Łysa mogę być przez chwilę ale brwi to mój must have, tym bardziej, że zawsze miałam ładne, nie rasowane, naturalne. A teraz zrobiły mi się takie wypsiałe, że aż mi trudno cokolwiek sobie dorysować. Tego nie uwzględniłam w swoich planach. Rzęsy też padły. Pajęczynki mam, jeżeli w ogóle je jeszcze widać. I wczoraj dopadł mnie kryzys. Za dużo tego. Popłakałam sobie, poużalałam się nad sobą. Małż mówi: "Wiem, że Ci ciężko. Ale może zmień myślenie, nie porównuj się do siebie sprzed chorowania bo Twoja rzeczywistość teraz jest inna. Przypomnij sobie, jak czują się inni pacjenci i pomyśl, że Ty wyglądasz zajebiście i kwitnąco i może jednak czujesz się lepiej?". Myślę, co powiedzieć. "Mam to w dupie. Ja cierpię i jest mi źle i nie obchodzą mnie inni". Kurtyna.

Ciąg dalszy lamentów.
Buczę nad tymi moimi brwiami. Małż patrzy ze zrozumieniem i współczuciem. W końcu rzuca: "o, mogę Ci brwi wysmarować gipsem, wiesz? Bo jak ludzie mają kończynę w gipsie to im pod nim świetnie włoski rosną. Mieliśmy pomysł, żeby ten patent sprzedać łysym ale jakiś opór się pojawił, nie wiem o co chodzi". Tadam.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga