Wczoraj 9 chemia. Rządzące oszołomy wymyśliły dzień wolny, więc w szpitalu zamknięty barek - czyli bez kawy i soku. Wszystko w okolicy zamknięte. Apteka w szpitalu też nieczynna i widziałam panikę w oczach młodego mężczyzny, który biegł z nadzieją w stronę wejścia. Nie. Dzień odpoczynku dla kiboli po zadymach 11 listopada. Małż też miał przymusowe wolne, więc nie musiał wracać biegiem ze szpitala tylko sobie poszliśmy na spacer czekając na wyniki badań. Miło bardzo. Ogólnie wszystko poszło sprawnie i szybko. O 15.00 byłam w domu. Dobrze się czułam, nic nie bolało. A potem mnie napadło, żeby poćwiczyć jogę i się zaczęło. Wyobraż sobie, że owijają Cię workami z mokrym piaskiem i każą robić asany. Nagle odkryłam, że nie mogę się złożyć, bo mi przeszkadzają nadmiary. Po sterydzie zebrała mi się woda i czułam się jak mama Muminka. Skłony, pies z głową w dół, powitanie słońca - myślałam, że umrę. Trzęsły mi się ręcę i trząsł mi się tyłek. Masakra. Zasapałam się i spociłam. A pół roku temu biegałam po 11 km i miałam kaloryfer na brzuchu. I pękłam. Dawno tak nie płakałam. Za utratą swojego ciała, życia, poczucia bezpieczeństwa, kondycji i mocy sprawczej. Czułam się nieszczęśliwa i zagubiona. Na co dzień sobie radzę z chwilami zwątpienia ale czasami mi się zbiera i wczoraj to był ten moment. Uświadomiłam sobie, że na jedne rzeczy mam więcej przestrzeni a na inne wcale. Łysą głowę znoszę bez emocji większych, brak rzęs też, ale wypadające brwi mnie poruszyły. Tak samo jest z ciałem. Słabszą kondycję jakoś zniosę, ale te dodatkowe kilogramy, które zmieniają mnie w jakąś bezkształtną w moim odczuciu istotę znoszę bardzo, bardzo źle. Nawet, jeżeli obiektywnie w lustrze nie jest dramatycznie to moje samopoczucie jest fatalne. I tak sobie wczoraj ryczałam rozpaczliwie. Takie chwile też miewam.
A dzisiaj machnęłam super warsztat z bardzo fajnymi ludźmi. I sama pojechałam samochodem wiedząc, że przyjdzie mi wracać po ciemku, a wtedy gorzej widzę. Ale wszystko poszło jak trzeba. I jestem z siebie bardzo dumna. Że dałam radę. Chociaż wczoraj było źle i smutno. I czasami, jak mi różne dobre człowieki mówią, że mnie podziwiają, bo ja taka pozytywna i dzielna, to się czuję, jakbym oszukiwała. Bo ja nie jestem dzielna bez przerwy. Mam mnóstwo chwil zwątpienia i dołki. Użalam się nad sobą. Wściekam się. Jęczę sobie, bo mi wtedy łatwiej znieść ból mięśni choćby, drugiego dnia po chemii. Żadnego w tym nie ma bohaterstwa ani wyjątkowości.
Komentarze
Prześlij komentarz