Skończyłam chemioterapię. Finito. Od 16 lipca najpierw co dwa tygodnie a potem co tydzień niby rano, ale jakoś tak coraz później czyli po 9.00 małż dowoził mnie do szpitala. Przy wejściu tłum i zawsze to samo pytanie "kto z państwa ostatni do rejestracji". Potem pilnowanie swojej kolejki, przywitania ze stałymi bywalcami, uśmiechy, rozmowy z przemiłymi paniami w rejestracji. Potem na pierwsze piętro do gabinetu zabiegowego na wpięcie "okablowania" do portu i towarzyszący mi od kilku tygodni lęk ile kilogramów wskaże waga. Pobranie krwi przez rurkę w porcie (nie przeżyłabym cotygodniowego wkłuwania się do żyły, o nie) i czas oczekiwania na wyniki morfologii. Będzie tankowanie czy nie. Ani razu nie miałam odłożonej chemii. Uff. Fakt, jadłam zacnie i bardzo o siebie dbałam kulinarnie (niby dlaczego się tak bałam wagi) ale też mój doktor jak tylko zauważył, że mi siadają wyniki od razu ordynował zastrzyki na poprawę parametrów krwi. Zatem po pobraniu juhy mieliśmy czas na cotygodniową kawę - to małż - i sok - to ja, w barku na dole. Taki rytuał. Potem małżowinek pędził do domu do psów i do pracy na popołudnie, a ja, jak panisko, uzbrojona w reklamowkę z wałówką (jabłko, gruszka, kanapki, czasem szarlotka albo piernik, winogrona i litr picia) pomykałam do poczekalni z wygodnymi fotelami i telewizorem, gdzie czekałam na info, tankujemy czy nie. Z poczekalni przenosiłam się do sali ogólnej, z jeszcze wygodniejszymi fotelami i tam miało miejsce tankowanie właściwe. Najpierw steryd i leki przeciwwymiotne, 10 minut. Potem mój syf właściwy czyli paclitaxel, który kapał godzinę. Potem deser czyli nie wiem co przez 5 minut. Plukanie portu, wypięcie kabelka, plaster, dziękuję, do zobaczenia za tydzień. Siku i pod gabinet doktora. Czasami godzina zeszła. Przez cały ten czas czytałam, pisałam, gadałam przez telefon. No cudny czas dla mnie. U doktora szybka wymiana informacji, skierowanie na kolejną wizytę.
Przychodziłam tu pięć i pół miesiąca. I to najmilsze miejsce, jakie sobie można wyobrazić. Cudni, ciepli i troskliwi ludzie. Nie będę miała syndromu odstawienia ale jeżeli można lubić szpital to ja lubię mój.
Dziś, po wczorajszym tankowaniu czuję się paskudnie. Znów napuchnięta, bolą mnie mięśnie, palce i paznokcie. Brzuch. Ale wiem i bardzo chcę wierzyć, że to zaraz minie i już nigdy więcej tak się nie będę czuła.
Teraz jeszcze radioterapia. Dam radę.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga