Dzisiaj kolejne tankowanie. Ja nie wiem, co oni we mnie leją, ale trudno mi będzie zrezygnować. Żart. Słyszałam, że pomimo powtarzalności smakołyku to każda chemia (w sensie że każde tankowanie) jest inna. A właściwie to, co później. Po pierwszym miałam ADHD. Totalny odlot. Czułam się i zachowywałam jak wiewiór po red bullu. Kuba syn patrzył na mnie z niejakim zdumieniem pomieszanym z niesmakiem, udawanym trochę i co chwila pytał: "coś ty paliła kobieto?" albo "co oni ci dali, to nie jest zakazane? Wariujesz gorzej ode mnie jak mam głupawkę roku". Co racja to racja. Pobiłam rekordy. Chichotałam, podskakiwałam, tańczyłam, robiłam miny, błyskałam dowcipem a riposty to miałam cięte jak katana. Druga i trzecia chemia pomimo nadziei, że będzie tak samo cudownie jednak trochę mnie zawiodła. Po jednej byłam osłabiona, po drugiej weszłam w zażyłe stosunki z kibelkiem. Pisałam o tym, więc gównianych wątków nie będę powtarzać.
Dzisiaj jest czwarty wlew (lalala!!! już w zasadzie półmetek, tra la la). I jest jakoś inaczej. W sumie bez żadnych zmian. No, poza jedną. Mowę mi odjęło czyli straciłam głos. Tak mi się robi od początku, że nagle zaczynam chrypieć i kiksować i potem przez kilka dni gadam jak po ciężkiej chorobie albo koncercie heavymetalowym. To tak mam teraz. Głos jak nie mój (bo nie mój, chemiczny). Ale reszta spoko. I jakieś ożywienie mnie nagłe chwyciło. Wróciłam do domu ok. 15.30 i poza porą karmienia nie usiadłam ani na chwilę. Umyłam drzwi w całym mieszkaniu (dlaczego nie? są jakieś wytyczne? brudne były to umyłam, no co?) upiekłam dynię bo mi było potrzebne pure z dyni do piernika (właśnie się piecze i nie ma znaczenia, że jeszcze do świąt daleko. Dzisiaj mi się chciało piernika). Wysłałam rachunki do mojej pani księgowej, po drodze poskanowałam sobie rachunki na październik, shaltowałam progeniturę żeby sobie przygotował listę rzeczy do zrobienia przed wyjazdem w niedzielę (nie mogę napisać na razie dokąd jedzie bo z nim tego nie ustalałam ale jest ciekawie).
I ja poproszę, żeby tak było cały tydzień ale to złudne jest życzenie. Daje nadzieję, ale rozum mówi "nic z tego bejbe, wiesz jak jest". Wiem. Jutro i pojutrze będą mnie bolały mięśnie tak paskudnie, że o niczym innym nie będę w stanie myśleć. To jest taki nieprzyjemny ból, że miękki szlafrok uwiera mnie w ciało. Złuszczy mi się skóra na palcach (jakbym je polała domestosem). A potem będzie już dobrze i ...znowu na tankowanie. Uff. Do połowy grudnia.
Ale jak tak latałam z gąbką i myłam drzwi oraz piekłam ciasto to mi się przypomniała dzisiejsza rozmowa w szpitalu i odezwały mi się takie różne refleksje o kobiecości i feminizmie. Może wyjaśnię na wstępie, że czuję się i mianuję zdeklarowaną feministką. Cokolwiek to znaczy. Bo nie wiem, jakie są definicje, ale ja jestem taką feministką, co sobie podejmuje sama różne decyzje - i choć konsultuję je z małżem to wiem, że po pierwsze, on uszanuje moje wybory a po drugie, gdyby z jakichś powodów strasznie się buntował na różne moje pomysły a ja bym się z jego buntem nie zgadzała - to i tak zrobię jak chcę. I koniec. Poza tym wbrew kretyńskiej obiegowej opinii (bo feminizm jest w głowie a nie w wyglądzie - według mnie) to jak mi się chcę noszę obcasy, gotuję dla bliskich, bo ich kocham i uwielbiam gotować, a nie dlatego, że muszę. Sprzątaniem się dzielimy i działamy wspólnie i mam poczucie, że nie ma takich rzeczy, które robię tylko ja bo to wynika z mojej roli kulturowej. Nie, sorka, jest jedna rzecz. Przypominam chłopakom (dobra, zrzędzę i się złoszczę) o odkładaniu rzeczy na miejsce i czasami ich wpędzam w poczucie winy. To mi się kulturowo jawi obowiązkiem. Ale resztę feministycznie ogarniam. I najfajniejsze jest to, że małż też ogarnia feminizm i nie wpada mu do głowy kazać mi coś robić albo czegoś zabraniać. Nigdy by mi nie powiedział, że w jakimś ubraniu nie mogę się pokazać publicznie bo jest za bardzo ...seksowne czy jakieś tam. To świadczy o jego wybitnie zdrowym rozsądku bo gdyby mi zabronił tegoż ubrania to mógłby mieć gwarancję, że dla zasady wyjdę goła. I po co mu to?
A dzisiaj siedzę sobie w gabinecie zabiegowym na podpięciu złączki do tankowania i rozmawiam z pielęgniarkami o tatuażach (mam na przedramieniu i dłoni) a jedna mówi, że sobie za tydzień robi dziarkę na plecach bo mąż jej zabronił tatuować się w widocznym miejscu. Zawierciłam się zaniepokojona. Pytam, czy nie może go olać. Ona na to, że nie, bo by się złościł. Tja.....
Scena druga. Pokój relaksu gdzie czekamy na swoją kolej. Trzy osoby. Z telewizora leci jakieś durne coś. Ja czytam. Obok mnie siedzi starszy pan, czuję, że zerka na mnie co chwila, w końcu nie zdzierżył.
- "A dlaczego nie nosi pani peruczki? ładnie by pani było. Taka piękna kobieta i łysa. Takie ładne są peruki, kobiece." - zagaja zalotnie. Samobójca.
- "A pan dlaczego nie nosi? też pan jest łysy" - odpalam bez namysłu ale jeszcze neutralnie, czyli raczej miło. Zblokował się. Uśmiech spełzł z lica jak wytarty ścierką. Już chyba nie jestem taka piękna bo patrzy na mnie z obrzydzeniem.
- "No ale ja jestem mężczyzna, wie pani, mężczyźnie bardziej przystoi".
- "A jak by nie przystoiło to latałby pan z peruką? chociaż jest niewygodna, gryzie w głowę i latem można się ugotować. I co to znaczy, że przystoi? Kto to określa? - drążę temat. Kazał mu ktoś zaczynać? Zaraz zacznie się pocić, i dobrze.
- " No jednak mężczyzna to mężczyzna. A pani to chyba jakaś feministka" - rzucił mi obelgę w twarz i zaczął się zbierać na inne siedzenie. Zdławiłam w sobie pokusę walnięcia go taboretem.
- "Idealnie pan trafił. Owszem feministka i latam łysa bo tak chcę. Ale wie pan co? Mój mąż też jest feministą..." - masz dziadu, teraz się zastanawiaj, co to znaczy.
Do tej pory nie rozumiem, co ma feminizm do latania bez włosów ale pomyślałam sobie, że takich kretynów są całe hordy. Fakt, stary był i nadzieję mam, ze młodsi są bardziej ogarnięci. Ale młodzież wszechpolska zasilana jest głównie przed takich cymbałów. Oj.....
P.S. wieczór. Leżymy sobie , małż się odmóżdża jakąś lekką lekturą, ja oglądam naklejane tatuaże przesłane przez przyjaciółkę. "O, różę sobie kupię i nakleję na głowę. Zawsze chciałam mieć dziarkę na łebku to teraz to zrobię. I tak się gapią, będą się gapić bardziej" - rzucam radośnie i czekam na entuzjazm. A tu slyszę "Nie wiem, czy jestem gotowy na dziarę na głowie". Małż gapi się zapamiętale w swój telefon i nawet nie zaszcyca mnie spojrzeniem. WTF! Nooooo. "To kalkomania jest! Poza tym co to za tekst durny?! Czyja to glowa, że nie jesteś na coś gotowy? Ja jestem. I w ogole po co to mówisz, na dodatek rzucasz w przestrzeń i nawet na mnie nie patrzysz, z telefonem rozmawiasz?!" - ulało mi sie. Najpierw idiota w szpitalu, potem piszę pean o mężowskim mądrym podejściu a tu taki fuckup. No zepsuł się. Ale nie. Jest reset. Zamyka telefon, bystrzeje, patrzy na mnie i słyszę:" sorki, nie wiem, po co to powiedzialem. Tak mi się chlapnęło bez zastanowienia. Może być i na głowie, gdzie zechcesz". Uff. Mój Ci on jednak. I tym samym zalatwiliśmy dwie rzeczy. Mój feminizm zaistniał, a małż mógł mieć ostatnie słowo.
Komentarze
Prześlij komentarz