Latoooooo...wracaj proszę. Tak mi się podobały upały i możliwość siedzenia w pokoju przy otwartym balkonie i wygrzewających się na zewnątrz kotach, że teraz mam smutność. Świeci słońce i oszukuje, że jest ciepło, a nie jest. Obraziłam się i koniec.

Wróciłam do pracy. Nie powiem, że pełną gębą bo umiem prowadzić 5 dni warsztatowych pod rząd w ciągu jednego tygodnia, a teraz to kulturalnie tylko w czwartki i piątki czyli dwa dni w każdym tygodniu. Tak przynajmniej planowałam. W końcu kazali się oszczędzać i dbać o siebie. To dbam.  Ha! Kiedyś, kilka lat temu, kiedy sobie marzyłam, jak chciałabym pracować, to wizualizowałam, że jak będę miała w miesiącu 8 dni szkoleniowych - będę szczęśliwa. Dziś wróciłam do opcji tychże 8 dni i traktuję je jako "lajcik".

I w ogóle sobie myślę, że jest ok i nie mam prawa narzekać.  Kilka dni temu czatowałam z dziewczyną, która wychodzi do domu ze szpitala po...uwaga...100 dniach! Ludzie! Ile trzeba mieć w sobie determinacji, wewnętrznego ładu i wiary w dobro świata żeby przetrwać 100 dni. Jeszcze miała tryb chemioterapii: 5 dni tankowania i dwa dni przerwy. W ciągu tych dwóch dni pojawiają się różne extra dodatki typu rozwalony żołądek, drętwiejące palce, grzybica w ustach. A przy ostatnich wlewach złapała jakąś bakterię, która wpływa na serce i ciągłe mdlała. Dziś Kasia powinna wyjść do domu i trzymam za nią kciuki bardzo mocno. A jeszcze napisała mi na czacie, że to dobrze, że na nią trafiło bo zniesie to lepiej, niż ktokolwiek z jej rodziny. Na słabiaka nie trafiło. Mega dziewczyna.

Zatem w trybie natychmiastowym przestałam narzekać i patrzeć na siebie jak na bidulkę. Nic mi nie jest. I jak mi ktoś miauknie, że jest nieszczęśliwy bo ..... nie załapał się na promocję Wittchen w Lidlu to dam po łapach. Ja niby wiem od zawsze,  że skupiamy się na swoich nieszczęściach i wystarczy otworzyć oczy, żeby się przekonać, że w sumie całkiem dobrze nam się żyje, ale od kiedy biegam do szpitala co tydzień i widzę ogrom smutku i nieszczęść to jeszcze bardziej doceniam to, co mnie spotyka. Na przykład w ubiegłym tygodniu siedziałam sobie kilka dni u Mamy. Spacerowałam po ogrodzie w słońcu (w piżamie, crocsach i turkusowym szlafroczku, z kubkiem kawy w ręku jak nasza blokowa pijaczka (he he) ), świecąc łysiną i śląc refleksy w świat. Jadłam nieprzyzwoicie dobre winogrona pachnące poziomkami (i może moje latanie do kibelka wcale nie było wywołane chemią tylko kompulsją w pożeraniu tychże winogron. Błonnika tyle sobie zaaplikowałam, że ....no, wiecie, o co chodzi). I wylegiwałam się na leżaku, słuchałam synogarlic, patrzyłam na liście prześwietlone słońcem i przytulałam się do Mamy ile tylko chciałam. I przywiozłam całą baterię dobroci (tak, jestem słoikiem) i było bosko.

To wcale nie oznacza, że powinniśmy co jakiś czas latać do szpitali i patrzeć, jak ludzie cierpią żeby nam się zrobiło lepiej (jest taka jedna święta nieświęta, co się specjalizowała w gapieniu się jak ludzie cierpią i to ja to uszlachetniało.) ale do licha, przestańmy narzekać i skupiać się na sobie ciągle.

A dzisiaj moje chłopaki idą do kina na Kler a ja siedzę w domu bo nie mogę się pałętać po miejscach, w których jest dużo ludzi. Buuu.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga