Odcinek 4.
Czekałam na wyniki tydzień. Po to się robi biopsję gruboigłową żeby określić Receptory, czyli tożsamość skurwysyna. Czy jest hormonozależny, czy go wykończyć samą radioterapią czy najpierw chemia, a potem dopalić radio i dobić hormonami. Jak już dostałam wyniki to wiedziałam, że będzie atak zmasowany.
Doktor zarządził zatem, że mam czekać na info od niego i 23 maja mnie ciachnie. W cichości ducha sobie pomyślałam, że to takie gadanie bo na pewno nie będzie o mnie pamiętał (chociaż to raczej mało realne MNIE nie pamiętać :) ) i jeśli ktoś tu będzie dzwonił to raczej ja. Otóż i surprise mnie spotkał. Dok, nie dość, że zadzwonił to jeszcze tak wszystko zorganizował, że dzień przed przyjęciem miałam umówioną wizytę w Centrum Onkologii na założeniu kotwicy (o tym zaraz, bo były niezłe jaja) a w dniu zabiegu jeszcze miałam ...uwaga....LIMFOSCYNTYGRAFIĘ, czyli wstrzyknięcie izotopu w pobliże węzła wartowniczego, aby łatwiej było określić tempo rozprzestrzeniania się nowotworu. Zabieg czasochłonny ale w sumie niebolesny .....ale to zaraz powiem dlaczego.
Założenie kotwicy. Ha! Zabieg nie jest skomplikowany ani jakoś szczególnie dokuczliwy. Tak mówi google. Sama sobie pojechałam samochodem do Otwocka, o godzinie 8.40 zakwitłam pod gabinetem, z którego wychodziła znana mi z wcześniejszych wizyt pani, jak się okazało również pacjentka mojego doktora i właśnie po założeniu kotwicy. Uśmiechnięta i zrelaksowana, więc uznałam, że nic mi nie grozi.
Weszłam do gabinetu, położyłam się na leżance, a pani doktor zmierza do mnie z długaśną igłą, elastyczną Bez znieczulenia!! Na żywca!! Przy użyciu usg namierzyła miejsce i się wkłuła. No, nie była to pieszczota ale skoro przeżyłam biopsje gruboigłową i kilka lat temu miałam drutowany środkowy palec (złamaliście sobie kiedyś fucka??) oraz kiedyś koń mi nadepnął na duży palec u nogi to uznałam, że nie będę histeryzować. W założeniu miałam być dzielna. Ale nie wyszło. Ból był paraliżujący i wcale nie związany z kłuciem guza. Nie mogłam się podnieść, bo mi zablokowało klatkę piersiową, nie mogłam odetchnąć bo kłuło, jakby mi ktoś włożył dzidę do serca.
Ciąg dalszy był jeszcze weselszy. Udało mi się wstać, potem próbowałam się położyć, ale nie wyszło, potem siedziałam na krześle pod gabinetem i zemdlałam (zimne poty, pozieleniałam, potem zbielałam), potem mnie na wózku inwalidzkim wieźli na RTG żeby sprawdzić, czy nie mam odmy (pani doktor z paniką w oczach tłumaczyła, że to niemożliwe,....ale lepiej sprawdzić). Potem się okazało, że tej odmy nie mam, potem przez godzinę siedziałam w pokoju zabiegowym z tlenem w nosie i kocem na plecach i próbowałam się wyprostować. No. jakoś się udało złapać pion. Dalej kłuło jak cholera ale już odzyskałam siły i stwierdziłam, że sobie poradzę i przez najbliższą godzinę nie zemdleję, więc może zdążę do domu dojechać. Okazało się, że nikomu do tej pory taka reakcja się nie przydarzyła tylko mnie. No super. Potem wsiadłam w samochód i wróciłam do domu (do dziś nie wiem, jak jak to zrobiłam), potem jeszcze pojechaliśmy z małżem na zakupy (zagrałam w lotto bo może to mój szczęśliwy dzień) i nawet udawało mi się iść sprawnie i cały czas się zastanawiałam, jak boli sama kotwica bo to, co mnie boli to na pewno nie tylko kotwiczenie. Paweł, małż światły, stwierdził, że może podrażniono mi nerw międzyżebrowy. Tak, ta wiedza bardzo mi pomogła....
W nocy spałam jak królowa Bona na marach bo nie mogłam się położyć na płasko. Następnego dnia wieczorem, już po zabiegu, wpadł do mnie doktor i mówi:" mogło panią boleć. Bo kotwica przebiła guz i wbiła się w mięsień. To mogło boleć". Kurtyna
PS. A limfoscyntygrafia mnie nie bolała, bo po pierwsze - pani doktor (tym razem absolutne ucieleśnienie łagodności i ciepła) kłuła mnie cieniutką igiełką i wbijała ją delikatnie, jak w ciasto drożdżowe) a po drugie - bo mnie napieprzał ten mięsień z kotwicą.
Komentarze
Prześlij komentarz